Nalezę do osób, w których zebrało się tak wiele przeciwieństw, że nigdy nie wiadomo jak to może być.Bo niby planów robić nie lubię- co ma być, to będzie, nienawidzę, jak ktoś się mnie pyta, co robię za tydzień, bo może by tak kino, pub albo coś innego. Albo jakiś wyjazd. Ale jak ja już z kimś jadę- to wszystko ten ktoś musi zaplanować. I tak było teraz. Jadę w góry, chociaż wczoraj jeszcze się wahałam. I to jest dziwne, bo góry kocham, a w zasadzie kocham Tatry- im wyżej, tym lepiej. Jadę z bratem i jego znajomymi i się wkurzam, że nic nie wiadomo. Niby jakiś tam plan jest, a jakby go nie było, w zasadzie taki nie-plan, a nie wiadomo co. Ba, ja się nie zdziwię, jak jutro w samochodzie usłyszę, że może jednak nie Tatry... Chociaż to już lekka przesada.
Plan wygląda następująco.
Szturmujemy jutro Zakopiankę, dojeżdżamy do Kuźnic i żegnamy się z cywilizacją. Plecak na plecy i poszli na Halę Kondratową na pierwszy nocleg w schronisku. Czwartek pobudka, przez Kopę Kondracką i tak dalej do Murowańca- nocleg numer dwa. Piątek- pobudka, przez Krzyżne/ Przełęcz Zawrat/ Kozią Przełęcz* (*niepotrzebne skreślić) do mojej ukochanej Doliny Pięciu Stawów :] Tam nocleg numer trzy. Sobota- pobudka, przez Szpiglasową Przełęcz do tego %@##&Y@# Morskiego Oka, asfaltówą w dół, nocleg- ostatni- w Starej Roztoce. Niedziela- pobudka, dotelepać się jakoś do samochodu, powrót do Lublina. Trochę ambitnie jak na koniec września, nie? Najbardziej ambitną trasą będzie ta z Murowańca do Pięciu Stawów.
Oczywiście, jak pogoda pozwoli...
Tymczasem wstawiam zdjęcia z tamtego roku.
Co mnie wkurza jeszcze w moim charakterze? Sposób podejmowania decyzji :) Miałam do wyboru: Ukraina albo Tatry, a dla mnie wakacje bez tradycyjnego wyjazdu w góry to... no nie są to wakacje. Łaziłam i męczyłam rodzinę, żeby ktoś zadecydował za mnie- i to jest dziwne, bo jak ja coś zadecyduję, to raczej nigdy nie żałuję decyzji. W sensie- nie zawsze wychodzę na tym dobrze, ale się tym nie przejmuję, bo jakbym zaczęła na to wszystko narzekać, to czułabym się z tym jeszcze gorzej. Zatem, skoro nigdy nie żałuję, czemu nie chciałam sama zadecydować? Ot, taka właśnie mała ciekawostka.
Teraz, jak już się nagadałam o sobie, to pokażę trochę biżutów. Zacznę od wymianki z
Joanną (Kalisz-Made). Dostałam od niej dzisiaj ładną torebkę, którą sfotografuję jak wrócę- raz, dzisiaj nie ma odpowiedniej pogody, dwa- nie dysponuję tym lepszym aparatem. W zamian wysłałam garść biżutów.
Na początku makramy z sutaszu- węzeł kwadratowy spiralny.
Powtórka bransoletki Rdza:
Kolczyki indianskie
I jeszcze takie kolczyki:
Całość, tak wszystko-wszystko zebrane razem, wyglądała tak- nie mogłam sobie odmówić przyjemności zrobienia zdjęcia grupowego :]:
Plotąc te indiańce postanowiłam zrobić jedne dla siebie. Wyszły tak:
I przy okazji powstała jeszcze jedna bransoletka spiral herringbone- In the jungle (koraliki toho 8/0, kolory metallic iris brown oraz silver-lined olivine).
Przy okazji kontynuuję pisanie drugiego bloga i powiem, że chyba najgorszy fragment, o którym nie wiedziałam, jak go napisać, jest już prawie na ukończeniu. Wszystko, co się będzie dalej działo z bohaterami- jest już zaplanowane, ale miałam (i wciąż mam) duże trudności z rozpoczęciem. Mam nadzieję, że dalej bedzie lepiej, chociaż mam też świadomość, że daleko temu do "czegoś dobrego" i nie jest to jeszcze ten sposób pisania, jak pisałam w liceum, a co chciałabym powtórzyć.
Zapraszam zatem jeszcze raz na bloga
Moje pisaniny. Jak wrócę, to może zrobię jakiś mały banerek i go umieszczę po lewej stronie.
Przy okazji- bardzo dziękuję za wyróżnienia- ostatnio dostałam jedno od Frydzi, ale pamiętam, że wcześniej były też inne. Tylko, że ja wciąż nie ogarniam tych zasad :( I wyróżnienia dostaję zaraz przed jakimś wyjazdem, jak już nie mam czasu się zrewanżować. Ale wrócę i pomyślę ;)