piątek, 19 października 2012

Kilka fotek z rowerowej wyprawy

Zgodnie z prośbą Marzeny parę fotek z dzisiejszej wycieczki do Starego Lasu, nad Zalew Zemborzycki, potem powrót przez Dąbrowę.

W Starym Lesie jest stary dąb- pomnik przyrody. Stoi na rozwidleniu dróg, przejeżdzałam koło niego ostatnio kilkanaście razy a dzisiaj- jak na złość, skręciłam nie tu, gdzie trzeba, i potem szukałyśmy z Asią drogi powrotnej.


Leśna ścieżka jesienią- usłana liśćmi, pod baldachimami mieniących się złotem gałęzi.


Rezerwat Stasin. Która z Lublinianek wie, że tam jest rezerwat, bo ja się dowiedziałam ostatnio ;)


A tak już wygląda Zalew Zemborzycki jesienią. Oczywiści ktoś, kto przyjeżdża sobie na Dąbrowę lub Marinę samochodem, odpali grilla, pobawi się z dzieciakami na plasu zabaw i nie pofatyguje się dalej, będzie uparcie twierdzić, że Zalew to tylko ta brzydka betonowa zapora i nic więcej.


A tutaj Zalew z drugiej strony, już przy Dąbrowie.


I na koniec ja.


Przed nami jeszcze kilka ciepłych dni- może warto wybrać się gdzieś poza miasto, jak się okazuje- wcale nie musi być tak daleko, żeby było pięknie :)

czwartek, 18 października 2012

Dwa Stawy

Łapka w górę komu tytuł posta skojarzył się z Mickiewiczowskim "Panem Tadeuszem"? :)
żeby było jasne- tę lekturę czytałam w ogromnych bólach i za specjalnie mi się nie podobała. Po prostu uważam, że przy Homerze i "Odysei", którą uwielbiam, to nasza polska epopeja po prostu się chowa. W ramach anegdoty napiszę, że obiecałam sobie, po pierwszym przeczytaniu, nigdy więcej nie mieć nic wspólnego z "panem Tadeuszem". A potem przeczytałam raz jeszcze w liceum (znowu jako lektura- może mi ktoś wytłumaczyć, czemu miałam to jako obowiązkową lekturę i w gimnazjum i w liceum). I jeszcze raz- bo zahaczał o to temat mojej pracy maturalnej ("Literatura narodu pozbawionego państwa"- na przykładzie "Pana Tadeusza", ""Lalki" i "Wesela", coby w jednej pracy machnąć wszystkie trzy pozbawione wolności epoki literackie).

Skończmy te dywagacje nt. literatury i przejdźmy do rzeczy.
Ostatnio jakoś koraliki mnie nie bawią. Parę godzin wolnego wolę wykorzystać na rowerze, zwiedzając okoliczne pola, lasy, miasteczka, znowu pola, lasy, szukając drogi, znowu przez jakiś las, znowu "gdzie ja do cholery jestem", aż w końcu muszę włączyć GPS w telefonie i jakoś wrócić do domu :) Dlatego niewiele ostatnio robię. Nie mam pomysłów na nowe plecionki, bo ile można robić kulek, gwiazdek, trójkątów itd. Znalazłam jednak kilka dni temu kaboszony muszli Paua, które zamówiłam wiele, wiele tygodni temu z kadoro. Pamiętam moją reakcję, jak otworzyłam paczkę- takie maleństwa!?!?!? Nie dość, że małe, to jeszcze płaskie. Może do wklejenia na sztyfty byłyby ok, ale do koralików?
Leżały sobie, czas płynął, w międzyczasie sesja czerwcowa, jakieś wakacje, kampania wrześniowa i rozpoczął się październik.I wreszcie zebrałam w sobie resztki koralikowego zapału i postanowiłam ozdobić je haftem koralikowym.
Oczywiście od samego początku pojawił się problem- ale jak? Toż to takie płaskie, że nie ma co robić koralikowej cargi, bo dodatkowy rządek tylko by zasłonił zupełnie kaboszon. Wreszcie postanowiłam przykleić je "na żywca" do podkładu filcowego. Wokół zaczęłam od wyhaftowania dwóch rządków z koralików toho 15/0. Myślałam, że praca z takimi maleństwami będzie bardzo upierdliwa, ale okazało się, że było całkiem w porządku, nawet igła jakoś nie miała problemu z przejściem przez te mikroskopijne dziurki, a ponieważ te koraliki są tak malutkie, to nawet nie bardzo widać nierówności.


Kolejny rządek wykonałam już z toho 11/0. A jeszcze kolejny- z koralików fire polish 3mm w kolorze hematite. Pozostało wykończyć murkiem, dodać pikotki i sztyfty.
Z czego jestem dumna? Po raz pierwszy haftowałam koralikami 15/0 :) I po raz pierwszy haftowałam więcej, niż jeden rząd, i o dziwo- kolejne układają się w miarę równo. Bałam się, że w rżedzie z fp wyjdzie coś takiego, że zostanie za mało miejsca na dwa koraliki, a za dużo na jednego i faktycznie- tak stało się w przypadku jednego kolczyka, w którym fp jest wciśnięty na siłę, ale siedzi ;) 

Potem zaczęło się z pikotkami... Żeby były pikotki, to na obwodzie, w murku, musiała być parzysta liczba koralików. W pierwszym kolczyku- poszło super, idealnie wręcz. W drugim- kicha... Wychodziło mi 39 koralików, a powinno być, jak w pierwszym, 38. Prułam, przerabiałam parę razy, nić się nieźle zmechaciła, w końcu, po trzecim pruci, wyszło jak należy.
Na samo koniec zawiesiłam na srebrnych sztyftach i są :)


Potem pozostał "odbiór techniczny" przez mojego Tatę (pod nieobecność Mamy, która szkoli się w Nałęczowie). Pan Ojciec spojrzał na nie i zapytał: "to na ucho? bo wyglądają na ciężkie". Jednak jak podałam Tacie do ręki kolczyki, to powiedział, że są leciutkie i to prawda.

Wiecie, co mi przypominają, prócz oczywiście Stawów Gąsienicowych w Tatrach? Duże kolczyki koła, które kupiła sobie 2 lata temu znajoma na wycieczce w Grecji. Tamte to była zwykła, bazarowa pamiątka (żadne rękodzieło), bardzo ciężkie. Gdyby w tych nie dodawała koralików fp, to miałabym wrażenie, że noszę w uszach dwa skrawki papieru :)